Hello Sweet World!😎
Długo zbierałem się za krótkie podsumowanie majówkowych wakacji, które spędziliśmy na Wyspach Kanaryjskich, a konkretniej na wyspie Gran Canaria. Urlop należał do zdecydowanie udanych, jeden z najbardziej różnorodnych jakie dotychczas spędzaliśmy. Był surfing. Były turystyczne knajpy na promenadzie jak i te uczęszczane wyłącznie przez miejscowych. Zwiedzaliśmy wyspę samochodem. Zahaczyliśmy o wielkie wydmy i odwiedziliśmy betonowy kurort dla podstarzałych Niemców lubiących grać w golfa 😉 Pojeździliśmy po zielonym wnętrzu wyspy i powędrowaliśmy po przepięknym wąwozie. Mówiąc krótko, widzieliśmy bardzo dużo, a i tak przydałoby się wrócić i jeszcze trochę pozwiedzać…














Jako bazę naszego tygodniowego pobytu obraliśmy Las Palmas, które jest największym miastem całych Wysp Kanaryjskich, co zdecydowanie łatwo odczuć próbując chociażby znaleźć jakiekolwiek miejsce parkingowe. Moim zdaniem, stolica wyspy zdecydowanie sprawdza się jako punkt wypadowy, gdyż nie tylko posiada największą ofertę noclegową, ale bogactwo gastronomiczne zdecydowanie skusi niejednego turystę 😀

Jeśli nie posługujecie się hiszpańskim, zaletą Las Palmas będzie również fakt, że porozumiewanie się po angielsku nie powinno stanowić problemu, podczas gdy w mniejszych miejscowościach kilka słówek w języku Cervantesa zdecydowanie się przydaje 😉


Mieszkaliśmy w pobliżu plaży Las Canteras, którą miejscowi wychwalają jako najdłuższą miejską plażę na świecie! Coś w tym może być, bo poranna przebieżka wzdłuż całej plaży i z powrotem to prawie 5,5km.

Dość powiedzieć, że leżąc na plaży zupełnie nie czujesz się jak w mieście, a przecież tylko kilka kroków dzieli Cię od restauracji, których oferta zadowoli nawet najbardziej wybrednych (w tym paleoludków lub samurajów).








Uwielbiam hiszpańską kuchnię, więc na Kanarach czułem się jak ryba w wodzie. Ale jeśli nie jesteś miłośnikiem, to i tak w Las Palmas znajdziesz coś dla siebie. W tym przepyszną neapolitańską pizzę, a właściwie calzone z szynką, salami, ricottą i mozzarellą…

Przechodząc do głównej atrakcji naszych wakacji czyli surfingu. Jeśli nigdy nie pływaliście, a macie ochotę spróbować, Las Palmas to chyba najlepsze miejsce na rozpoczęcie zabawy z surfingiem. Ciepła woda, świetne warunki i najbardziej profesjonalna szkoła surfingu w jakiej (jak na razie) dane nam było pływać. Oceanside Gran Canaria – szczerze polecamy! Żonie chyba też się podobało 😉
Lecąc na Gran Canarię, koniecznie trzeba wypożyczyć samochód, żeby udać się na zwiedzanie wnętrza wyspy. Jeśli zamierzacie mieszkać w Las Palmas, to radzę samochód wypożyczyć na miejscu, na dzień/dni w których zamierzacie jeździć po wyspie. Wypożyczanie auta na cały wyjazd jest może wygodne z uwagi na dojazd z lotniska (lotnisko znajduje się od Las Palmas w odległości ok. 18 km), ale codzienne problemy z parkowaniem mocno zniechęcają. Miejsc parkingowych jest zbyt mało, w strefie płatnego parkowania nie można opłacić więcej niż 1 lub 2 godzin parkowania (rozwiązaniem podobno jest aplikacja miejskiego systemu parkingowego, ale dowiedziałem się o tym dopiero po powrocie…). Tak czy inaczej, środek wyspy to pozycja obowiązkowa.
Kończąc relację z naszego idealnego urlopu na Gran Canarii zostawiam Was z przepisem, który pozwoli Wam zaznać smaku Wysp Kanaryjskich bez konieczności odbycia 5,5 godzinnego lotu… Z mojo jest podobno jak z tortillą de patatas (KLIK), w każdej rodzinie przyrządza się mojo inaczej. Dodatek migdałów to rewelacyjny patent, który zaczerpnąłem z przeglądanej naprędce w sklepie z pamiątkami ilustrowanej książki o sosach mojo. Sama książka mnie nie porwała, ale pomysł z migdałami zapisałem do kajecika i obiecałem sobie wypróbować od razu po powrocie. Efekt przenosi wprost na plaże Las Canteras 😉
Mojo rojo
Składniki:
- 2 duże ząbki czosnku
- 2 łyżeczki słodkiej papryki
- łyżeczka kuminu
- suszona papryczka chilli
- 2/3 szklanki oliwy z oliwek o delikatnym smaku (do kupienia m.in. co jakiś czas w Biedronce – Gallo Suave)
- 1/4 szklanki białego octu winnego
- 1/2 szklanki wody
- 30 migdały (koniecznie ze skórką)
- sól dla smaku (proponuję pół łyżeczki)
Wykonanie::
- W blenderze umieszczamy obrany czosnek, pozbawioną gniazda nasiennego papryczkę, migdały oraz przyprawy.
- Dolewamy oliwę, połowę octu oraz wody.
- Całość dokładnie blendujemy do uzyskania jednolitej konsystencji.
- Jeśli gęsta, lekko oleista, konsystencja Wam odpowiada, możemy zakończyć przygotowywanie mojo rojo. Jeśli wolicie bardziej kremowo-majonezową konsystencję, dodajemy pozostałą część octu i wody i jeszcze raz blendujemy.
- Przechowujemy w lodówce.
BOOM!💪🏼
PROTIP – jako, że mojo rojo to nie majonez i do wykorzystania sosu nie potrzebujemy jajek, sos może leżeć w lodówce nawet do kilku tygodni.
Paleoszef.